Napisane: 11 luty 2011r.
Sprawdzone: Nie
Ostatnia mara całego sensu
Urodzić się jedynie po to, aby umrzeć. Przez lata patrzeć na
smutek całego świata – z minuty na minutę, zdając sobie sprawę ze zbliżającego
się upadku. Mogliśmy z zachwytem obserwować każdy, nawet ten najmniejszy
szczegół. Drobnostki były tak piękne i szczere, iż z wielkim trudem odrywaliśmy
od nich spojrzenia. Powietrze zamierało nam w płucach, a śmiech na twarzy. Jako
dzieci byliśmy wyjątkowo głupi. Choć wiele widzieliśmy, to nie rozumieliśmy
nic. To, co było naszym życiowym problemem, dla innych było czymś oczywistym.
Świetnie. Tacy głupi, naiwni. Przyszło mi patrzeć na cudzą śmierć, bez ustanku
oczekując własnej. W pewnym momencie liczy się tylko to.
Boli, gdy oddycham. Z ledwością poruszam lewą dłonią,
właściwie tylko palcami. Są sztywne, jak i całe moje ciało. Śmierdzę krwią,
wczorajszą ulewą, usmarowana jestem błotem. Takiego wstrętu nie odczuwałam
nigdy. Jest mi cholernie zimno. Leżę na brzuchu, na zroszonej trawie. Staram
się nie patrzeć na ciała, rozłożone nieopodal mnie. Ich martwy posag mnie
przeraża, choć moje brązowe oczy pozostają matowe. Puste, nigdy nie widziały
takiego rozlewu – teraz nic już ich nie zaskoczy. Nawet najgorszy gwałt,
kolejne absurdalne morderstwo. Już nic. Chce się zmusić do płaczu, pragnę
wywołać u siebie jakąś reakcję, jakąkolwiek inną od obojętności, czy
obrzydzenia. Przymrużam oczy, robi się ciemno, cisza, która zalega od wielu
godzin jest przytłaczająca. Niemo poruszam ustami, są spierzchnięte, popękane.
Z mojej krtani wyrywa się jedynie charchot, sprawiający mi ból. Psychikę mam
nadszarganą. Widzę przed oczami ludzi, którzy umarli na moich oczach, broniąc
upadającego piękna. Dziś piękno znajduje się za moimi plecami – jest całkowicie
zrujnowane. Bardzo powoli przyciągam kolana do klatki piersiowej. Mam na sobie
brudną, umorusaną, niegdyś kremową bluzkę z długim rękawem. Do tego
postrzępione, rozdarte w licznych miejscach, jeansowe spodnie. Mdło mi.
Ignoruję narastające pieczenie całego ciała, skulając się w sobie jeszcze
mocniej. Narastają obrazy, wzmaga się wiatr – uderza w moje ciało z impetem.
Nie chce umierać, mimo cierpienia. Chciałabym zobaczyć jedynie rozjaśnioną
twarz Harrego, dumnego Rona i rozanieloną Ginny. Chce zobaczyć płaczącą ze
szczęścia McGonagall i wykrzywioną w uśmiechu wyższości twarz Malfoya. Pragnę
zobaczyć ludzi, których znam, nawet tych, co nienawidzę. Zapach dopływający do
moich nozdrzy jest wystarczający, sama cisza daje odpowiedź. Czyżby wszyscy
wybili się nawzajem? Niemożliwe, ktoś obecnie triumfuje i nie zaprząta sobie
myśli trupami. Też jestem jednym z nich? Leżę tu, konam. Cokolwiek, prócz wzmagającego się deszczu.
Drżę. Taka krzywda. Ból rozrywający mnie od środku, dosięgający zakamarki
psychiki, kto to widział? Mokre włosy przylegają do mojej bladej, poranionej i
lodowatej skóry. Wbijam paznokcie w szyję, mrowienie ogarnia całe moje ciało,
przygryzam do tego wargę – tak mocno, że aż zsiniała. Taka wielka bezsilność,
niepozwalająca drgnąć, wstać, czy płakać siedząc. Bezlitosna prawda. Nie mogę
znieść stęchlizny, zapachu śmierci! Nie mogę znieść widoku mojego domu,
całkowicie zrujnowanego. Bez ludzi, którzy towarzyszyli mi przez lata.
-Obiecujesz? Hermiono,
obiecaj! Obiecaj, że nie będziesz się porywać z motyką na słońce! Przysięgnij,
przysięgnij mnie, Ginny oraz Ronowi, nie daj się zabić. Nie chce już tracić
nikogo. Nikogo tak ważnego – wyszlochał Harry, tuląc do siebie naszą trójkę.
Ginewra również płakała, żarliwie oddając jego pieszczoty. Ron poklepał go po
ramieniu, samemu mając w oczach strach i niepewność. Dałam się ściskać, samej
pozwalając sobie na kłamliwe kiwnięcie głową. Ginny nie brała udziału w wojnie,
miała się zająć pilnowaniem młodszych roczników, które musiały być bezpieczne i
kontrolowane. Harremu to odpowiadało. Tylko ja mogłam być jeszcze balastem,
który musiał być koniecznie ochraniany. Teoria to wiele, praktyka w terenie to
drugie, ale wojna to trzecie.
-Obiecuje. Będę
odpowiedzialna za rannych na polu walki.- Wszyscy przytulili mnie mocno do
siebie. Jak można być takim głupim? Nie dam im wolnej ręki. Ktoś musi oni dbać.
Musi uważać, ostrzegać i towarzyszyć. Umrzeć w towarzystwie przyjaciół, mojej
rodziny – byli moją jedyną rodziną. Nic prócz nich mi nie zostało.
Żyję. Za jaką cenę? Mam siebie, tylko siebie. Odebrać komuś
tak wiele, to chore. Jedna, słona łza spłynęła po moim lewym policzku. Od paru
ładnych minut, wgapiałam się w płomiennorude włosy Rona. Leżał spory kawałek
ode mnie. Szkarłatny sweter, który jego mama uszyła mu na ostatnią gwiazdkę,
pomógł mi stwierdzić, że to właśnie on. Martwy, a jednocześnie wolny. Dlaczego
ludzie umierają? Dlaczego zostawiają? Dobrze, że nie musi patrzeć na rozpacz w
tle. Chciałabym się do niego przytulić. Po raz ostatni, zapamiętać każdy
szczegół na jego piegowatej twarzy. Płacząc już całkiem swobodnie – nie
wiedząc, czy to z bólu, czy rozpaczy – podniosłam się z ziemi, upadając na nią
równie szybko. Ale się (lekko) podniosłam i zaczęłam czołgać w jego kierunku.
Dławiąc się, czując jak świeże razy, rozrywają się ponownie, pochlipywałam,
zanosząc się rykiem. Wstyd przyznać, ale dopiero teraz pojmuję definicję bólu.
-Tak mi przykro. Przepraszam, braciszku – wychrypiałam,
opadając zmęczona na jego zimne ciało. Było mi duszno, kręciło mi się w głowie.
Poczułam na podniebieniu smak krwi. Objęłam Rona od tyłu, szlochałam w jego
plecy, zagryzając dolną wargę. Moje ciało piekliło się ogniem. Bolała mnie
krtań. I znowu nastąpiła pustka. Po wypływie emocji, nastąpiła obojętność.
Byłam w stanie jedynie się do niego tulić. Nic więcej. Marzę o słodkim śnie,
wypełnionym czekoladą i dobrocią, spokojem. Nie chce słyszeć ciszy, nie chce
słuchać swojego jazgotu. Przyśni mi się mamusia, tatuś, Ron, Ginny, Harry,
Luna, Neville, Krzywołap, pani i pan Weasley, bliźniacy, Parvati, Lavender, Padma…
-O kurwa, Granger, cóż za gnój odebrał mi możliwość zabicia
cię?- sarknął Malfoy, nogą odklejając mnie od mojego przyjaciela. Bezwolnie
opadłam na plecy, deszcz wciąż padał. Był kojący, ochładzał rany, z których
sączyła się ropa. Oczy miałam zamknięte, niemiałam siły. Choć było mi dziwnie
lepiej, słysząc jego głos. Był czymś znanym, mimo iż kojarzył mi się najgorzej,
poczułam nadzieję na uśmierzenie bólu. Usłyszałam jak prychnął. Zebrałam w
sobie wszystkie siły, które mi pozostały i uniosłam delikatnie, niewysoko dłoni
do góry.
-Więc szlama żyje – odezwał się nade mną. Nie
odpowiedziałam. Liczyłam na przypływ jego dobroduszności. Nastąpiła chwila
ciszy, tak długiej i uciążliwej, że poczułam, jak łzy zbierają się pod moimi
powiekami. Westchnienie, które usłyszałam chwilę później było zbawienne.
-Potter przegrał. Rzucił się na Czarnego Pana z Drętwotą.
Kretyn – warknął pod nosem blondyn. Chciałam otworzyć oczy i spojrzeć w jego.
–Nie wiem, czy mówię do siebie, czy do ciebie, szlamciu, ale skoro i tak nie
możesz, czy też nie chcesz gadać, wszystko mi jedno. To już koniec takich, jak
ty, Granger. Swoją drogą, jesteś głupsza, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać.
Wskoczyłaś na Bellatrix z gołymi pięściami! W prawdzie pobiłaś ją, aż do
nieprzytomności, ale stara Weasleya i tak nie żyje. A ty bez szwanku nie
wyszłaś. Głupia jesteś. – Jego głos pełen był jadu, wyższości i nienawiści,
aczkolwiek zadziwiająco uspokajał. Nie spodziewałam się żadnych słów z jego
strony, może jedynie obelgi. Mówił swobodnie, głosem lodowatym, ale mającym coś
w sobie. Miałam wrażenie, że usypia mnie nim do wiecznego, bezgranicznego snu.
Takiego, z którego wyrwał mnie wcześniej. – Granger! – warknął mi do uchy,
podciągając mnie do pozycji siedzącej. –Nie śpij, do cholery! Czarny Pan
wygrał, ale mogę ci pomóc, ale tylko dlatego, że Potter uratował moją matkę.
Malfoyowie zawsze spłacają swoje długi, jako że ta pokraka zdechła, odpłacę się
tobie. Nie gwarantuje, że przeżyjesz, Alecto cię prawie zakatowała, ale mogę
cię przenieść w bezpieczne miejsce. Swoją drogą, koszmarnie wyglądasz. W tej
chwili Śmierciożercy identyfikują ciała. Wiesz, niektórych trzeba dobić, przy
okazji określają jeszcze swoje straty. Miałaś szczęście, że dostałem teren przy
zamku. – Mam ochotę się do niego przytulić. Nie mam siły, potrzebuję jedynie
snu. Słodkiego, maślanego snu, Draco. – Nie wiem, czy przeżyjesz teleportację,
dlatego wpierw…
-Proszę, zabij mnie, proszę – przerywam mu, chrypiąc. Dochodzą do mnie
obleśne śmiechy przyszłych oprawców, są coraz bliżej. Z powagą i błaganiem,
patrzę w jego szare oczy. Ślicznie zdziwione oczęta. Ciężko dysząc, walczę o
oddech. Jest mi ciężko, ale wciąż zipię. Pot spływa po mojej twarzy. Krzywię
się z bólu. Opieram się ramieniem o jego ramię.
-Granger, ja… - Potrząsam głową. Chce spokoju. Chce do
przyjaciół. Rewolucji tu nie zdziałam. W żadnym wypadku sama. Dość śmiechu,
drwiny, już dość kłamstw zostało wypowiedzianych. Wystarczy tej maskarady.
Malfoy wyciągnął z kieszeni jakiś przedmiot. Był niewielki, ostro zakończony. Z
cierpkim bólem, uśmiechnęłam się niemrawo w jego stronę. Nie był to nawet
szczery uśmiech. Był, po prostu był.
-Draco, a cóż to znalazłeś? – chichot był szaleńczy,
obrzydliwy, ociekający jadem i próżnością. Blondyn rzucił mi ukradkowe
spojrzenie, pokiwałam nieznacznie głową.
Rzucił mi pod nogi dwustronne lusterko, a konkretniej jeden z
roztrzaskanych elementów. Kawałek szkła ląduje na mojej drętwej dłoni. Czym prędzej
schowałam go do rękawa. Odejdę, aby móc obserwować triumf prawdy. Życie, które
toczyłam u boku „braci” było kłamstwem. Tacy głupi…
-Szlama Granger, osobista dziwka Pottera! – krzyknął Rudolf
Lestrange, był cholernie pijany, brudny, ale chore szczęście, które od niego
biło, było przerażające, aż się wzdrygnęłam, przygryzając dolną wargę.
Lestrange chwycił mnie brutalnie za włosy, szamocząc mną.
-Pozwól, że zajmę się nią osobiście – zwrócił się do
Dracona, jednoznacznie oznajmiając mu, że może spadać, bo i tak niczego nie wskóra.
Przejechał językiem po moim prawym policzku, na którym wciąż znajdowała się
niezakrzepnięta krew. Skrzywiłam się, moje ciało przeszyła uciążliwa fala bólu.
Mężczyzna zaczął ciągnąć mnie po ziemi, trzymając za moje włosy, kierował się w
stronę ruin zamku. Spojrzałam na Malfoya. Szare spojówki znów były puste.
Zamknęłam oczy. Niech on będzie ich ostatnią marą, więcej
nie zniosę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz