Jego usta były zimne,
ale miękkie - swoimi, gorącymi wargami muskałam jego. Czułam się, jakby moje
fantazje erotyczne właśnie się urzeczywistniały. Ach, ten zapach, smak i
dreszczyk podniecenia - wszystko to brało nade mną górę. W pocałunku
wykrzywiłam swoje wargi w uśmiechu - powstrzymywałam śmiech? Być może, ale po
raz pierwszy, coś sprawiało mi taką frajdę (odkąd wróciłam). Wszystko było
proste, wręcz oczywiste. Jeszcze te jego ręka, która bezczelnie obmacuje moje
piersi pod koszulką. Taki fajny stan oszołomienia. Miał cudowne usta - zaborczo
mnie nimi muskał. Z żarłocznością, pasją i nutą szaleństwa - coś jak na haju.
Parsknęłam śmiechem między pieszczotami. Uroczo westchnęłam, gdy przejechał
językiem po moim dekolcie. Siedziałam na jego kolanach, wolną dłoń, wplatałam w
jego platynowe, zmierzwione włosy. Oczy miałam zamknięte, bo mimowolnie nie
wiedziałam, co powinnam z tym wszystkim zrobić. Było więcej, niż przyjemnie -
ale co, do cholery, będzie dalej? Padniemy sobie w ramiona i będziemy żyć długo
i szczęśliwie? Wybaczcie, ale ja w takie bzdury nie wierzę. Nie przy tej
perspektywie - a raczej historii. To co teraz robimy jest jedynie snem, maleńką
częścią (a właściwie zarysem) przyszłości.
W każdym bądź razie,
choć bardzo chciałam zobaczyć jego piękne, szare oczy, to nie byłam w stanie.
Bo jedyną rzeczą, jaką będę mogła zrobić, to pieprznąć go w twarz. Faza
obronna, nazwę go zbokiem i tak się zakończy kolejna waśń z tej kolekcji.
Uwierzcie mi – naprawdę - bardzo go… lubię, ale nie należy on do mnie, nawet
nie do tego pustaka, który uważa się za jego żonę. Jest niczyi, choć pragnę
przywłaszczyć go sobie na własność - zapewne on również nie miałby nic
przeciwko, ale nie ja, osobiście, nie nadaję się do tej roli.
Pieprzę głupoty, wiem,
ale tak właśnie jest. To nie ta bajka - do niej należy każdy, prócz mnie. Mogę
być pierwsza, setna, czy sto pierwsza, ale czy to ma tak wyglądać naprawdę?
Tęsknie za tatą - za tym jego krzykiem i chorobliwym sposobem bycia. Tak bardzo
mi go brak? Jak cholera… Tęsknię za Bellą, za Yuko (która wciąż była pogrążona
we śnie), za wszystkimi, którzy się zmienili - gdy mnie nie było. Zmianie
uległo wszystko. Stało się dla mnie obce - bez jakiegokolwiek sensu, czy
znaczenia. Nie czułam bólu, wiedząc, że jeśli Zabini nie odczaruje Yuko w ciągu
czternastu godzin, to dziewczyna umrze - nic. Była dla mnie obca. Kochałam
Narcyzę, ale nie jak kiedyś. Tęsknię za tatą, ale perspektywa, że mogę mieć
większą moc niż on sam, wszystko anuluje. Razem z Bellą miałam dobre stosunki -
była jak moja starsza siostra. Wspólne torturowanie sprawiało nam frajdę. Mój
Krzywołap - ruda, pulchna kuleczka - nie czuję obowiązku kochania tego kota.
Stałam się pusta, bezuczuciowa. Czyli, tak naprawdę, stałam się nikim.
Przerwałam pocałunek -
z wielkim oporem. Oblizałam nabrzmiałe wargi i otworzyłam oczy, w których
pojawiły się natychmiast łzy goryczy.
- A więc śpisz? -
Czułam się jak dziwka - on równie dobrze mógł myśleć, że całuje we śnie Monicę
Bellucci. Zawrzałam.
- Proszę, nie odchodź -
wychrypiał przez sen. Kurczowo trzymał mnie za dłoń. Wyrwałam się z jego
uścisku. Byłam tylko snem, pieprzonym snem, którego nawet nie będzie pamiętać.
Iluzją - szklanym
odbiciem. Czymś czego nie ma dla danej osoby. Chorobą, która zabija, i której
się nie pozbędzie. Utrapieniem, zawadą. Krzywym lustrem - kłamstwem. Choć,
właściwie, to szklaną iluzją. Tak naprawdę niczym. Dla wszystkiego, nawet dla
samej siebie. Kurwa.
***
Czułam się taka lekka.
Wiatr wiał delikatnie, ochładzał w duszny dzień. W Japonii pogoda była jak w
Londynie. Trzeba było być przygotowanym na wszystko. Tu było jednak inaczej.
Panował większy ruch, bardziej tu śmierdziało, a wieżowce były nowoczesne i
wysokie - cholernie wysokie. Mimo tego ludzie nieco się różnili. Tu nie było
tak śpieszno - wyjątkowo. Wszyscy byli przyjaźnie nastawieni. Kłaniali się
sobie nawzajem. Nawet kasjerki w supermarketach miały szczera uśmiechy i parę
miłych słów dla każdego. I te drzewa. Japońska wiśnia - Yuko dużo mi o nich
opowiadała, opisywała, a nawet pokazywała zdjęcia. O tej porze roku nie były
tak doskonałe jak w wiosnę, ale ich zwiędłe pąki miały tyle samo uroku, co
zawsze (moim zdaniem). Miały śliczny, biały odcień z połączeniem kremowego, a
nawet purpurowego, liści nie było - żadnych. Wszystko było tu inaczej. Nawet ta
plama tuż pod moim balkonem hotelowym - wydawała się trwalsza, bardziej
charakterystyczna. Taka krwawa - o kształcie Weasleya. Zachichotałam, ale
równie szybko spochmurniałam. Nie wiedzą, dlaczego kurwa, deszcz spadł z nieba
w najmniej chcianym momencie. Przynajmniej maskował łzę, której nie starłam -
nie widziałam potrzeby, żadnej. W skupieniu i ciszy wróciłam do pokoju, aby
sprawdzić wywar.
***
„Czułam się dziwnie. Jego twarz zbliżała się do
mojej, ale ja jedynie drgałam nieznacznie. Cień strachu starannie smarował moje
ciało. Bo to było dziwne. Byliśmy przyjaciółmi, nie? To znaczy, było tak
jeszcze wczoraj. Dziś było inaczej, a ja chciałam, tak cholernie, nie zmieniać
nic. Coś mi mówiło, że powinnam mu pomóc i nieco przybliżyć twarz - zrobiłam
tak, bo oczekiwanie w jego oczach było, aż frustrujące. Ale żar, który mnie
oblał był wręcz zjadliwie przyjemny. Ustami starałam się ogrzać jego lodowate
wargi, opornie mi to szło, co tylko wzmagało moje pożądanie, a zachłanność tego
całusa bardzo mu się podobała - widziałam to. Z pasją wplótł palce w moje
kręcone włosy. Było mi dziwnie - wciąż, ale temu uczuciowi towarzyszyło również
zaspokojenie. Raptownie się od niego oderwałam.
- Tego nie było - warknęłam. Oczy miałam
wlepione w baldachim łóżka. Czekałam, aż drzwi zatrzasną się za nim - ale to
uparcie nie następowało. Na biurku miałam stos papierków po czekoladzie -
przeważnie mugolskie (aż dziw). Znajdowały się również puste buteleczki po
eliksirach oraz okulary przeciwsłoneczne. Nie obyło się też bez sterty ciuchów
w koncie oraz kupek zgniecionych kartek - były również sztalugi malarskie
(przeważnie zamalowane na czarny kolor) i opakowania po papierosach i wódce.
Syf, który można zobaczyć wszędzie tam, gdzie spędzę więcej, niż trzy godziny.
- Nie było? - odezwał się wreszcie. Usadowiłam
się na dywanie i pociągnęłam łyk z otwartej flaszki. Była sobota. Wywróciłam
oczami i wstałam. Stał przy drzwiach, podeszłam do niego i musnęłam jego wargi
- były już ciepłe.
- Nie, wracaj do siebie.”
To był nasz pierwszy
pocałunek - tego zajścia nie zapomnę nigdy, chyba ze względu na jego debilną
minę.
***
Wywar był gotowy.
Idealnie śmierdział, miał również idealną barwę - zielono burą. I jeszcze ten
uroczy zapach - fu? Nie za bardzo potrafię go określić, dlatego nawet nie będę
próbować. Ważne, że to gówno zabierze mnie tam, gdzie ja tego chce. Nie
uśmiecha mi się jednak perspektywa wysmarowania tym czymś. Prawie się
porzygałam, gdy na twarz nałożyłam zieloną maź. Cuchnęła, i to jak Potter po
tygodniowym niemyciu, albo raczej jak Weasley po treningu. Brr! Aż ciarki
przechodzą. Gdyby byłam już „gotowa”- to na głos wypowiedziałam trzy razy imię
osoby, którą chciałabym znaleźć, a którą niekoniecznie tak łatwo znaleźć. Bo
kto niby ma wiedzieć, gdzie się szlaja Snape?
***
Ale sobie, kurwa,
wybrał miejsce pobytu. Objęłam dłońmi ramiona - śluz zniknął wraz z chwilą, gdy
wylądowałam tyłkiem w gąszczu - przebojowo, kurwa. Las był ciemny, drzewa
szumiały, unosiła się w powietrzu mgła. Skrzywiłam się i podniosłam z
ziemi - spędziłam różne chwile życia w różnych miejscach - dziwnych miejscach -
ale Transylwania była niezłą nowością. Jeszcze ta bezpośrednia tabliczka na drzewie
- „Witaj w Transylwanii”- oni wiedzą jak człowieka zdołować. Westchnęłam i
zabrałam się za poszukiwanie nietoperza. Po tym dziwaku można się spodziewać
wszystkiego.
Nigdy bym nie
przypuszczała, że skończę w ten sposób. No wiecie - samotne spędzanie chwil w
jakimś pieprzono-porytym lesie pośród wszystkiego co nie magiczne. Rumunia była
krajem na wysokim poziomie jeśli chodzi o czarodziei, ale znaczna część
Transylwanii to jedynie mugole. Wielkie nic, które uparcie wierzy w wampiry -
zarąbiście, nie? Oczywiście, one zdecydowanie istnieją, a Drakula pochodzi
stąd, ale cały wampiryzm rozprzestrzeniał się zupełnie gdzie indziej - jednak
to nie ta bajka. Moja tworzy się w bagnie - dosłownie. Właśnie w nie wpadłam,
aż po pas. Chyba zgubiłam różdżkę. Albo nie. Tylko się złamała.
Ta przechadzka nie
była miła. Zdążyłam złamać obcas, wysmarować się błotem, potłuc tyłek, prawie
skręcić kostkę, zwymiotować na jakieś zwierzę (bodajże lisa) i siarczyście
przekląć wszystko, co żywe. Uroczo spędzony dzień, silnie zaakcentowany
wpadnięciem do dołu - ciasnego, zamaskowanego dołu, który przeniósł mnie jak
świstoklika do miejsca, które przypominało króliczą norę, ale w powiększonych
rozmiarach - śmierdziało tam nawet identycznie. Ino pozazdrościć mi wrażeń.
Oczywiście wszędzie
było ciemno, a do tego cholernie duszno. Zemdliło mnie zmieszanie eliksirów,
których opary unosiły się wokoło. Dochodziły mnie różne szmery, stałam
spokojnie i łaskawie czekałam. W cieniu dostrzegłam tłusty łeb Severusa.
Chwilę później całe „pomieszczenie” oświetliło jaskrawe światło.
- A, Riddle, spóźniłaś
się. - Aż się wzdrygnęłam słysząc ten głos - był pełen pogardy.
- Co? - palnęłam, co
mi ślina na język przyniosła.
- Zawsze byłaś
bezczelna, ale nie sądziłem, że będziesz wstanie przekroczyć tą granicę. -
Nietoperz usiadł na krześle i bacznie mnie ilustrował. Cóż, warto przypomnieć,
że wyglądałam jak wyjęta ze śmietnika. Urocza ze mnie panienka Riddle.
- Przekroczyłam ją już
dawno, a i nie zapominaj do kogo mówisz - warknęłam, gdy zrozumiałam treść jego
wypowiedzi. Zajęłam krzesło naprzeciwko niego. Dłonią zaczęłam otrzepywać nogi
z zaschniętego błota. Na stół rzuciłam złamaną różdżkę. Snape naprawił ją
jednym machnięciem - sama bym to
zrobiła, ale ciężko mi jeszcze kontrolować moc bez różdżkową.
- Do gówniary, która
myśli, że przeżyła wszystko. Bez ambicji, celów z jakąś chorą
manią. Dobrze się czujesz?! Wiesz co zrobiłaś?! Wszystko można było
rozegrać inaczej, ale nie! Ty musiałaś rozwalić pół Londynu i wzbudzać panikę w
najmniej odpowiednim momencie. Dlaczego to właśnie wyczucie odziedziczyłaś po
matce? - wydarł się tak niespodziewanie, że w ogóle nie zajarzyłam, o co mu
chodzi. Zamrugałam nerwowo oczami. Skrzywiłam się.
- Więc, sugerujesz, że
co powinnam zrobić?! Siedzieć w posiadłości, która nawet nie należy do mnie i
czekać na zbawienie?! Proszę, powiedz…
- Twój ojciec miał
plan, ale pojawiałaś się ty, mała cholera, która zmieniła wszystko! Tomowi
zachciało się nagle igranie z ogniem, musiał na ciebie trafić. Mogłaś siedzieć
z tymi mugolami, mogłaś teraz siedzieć z Weasleyem na ganku i niańczyć dzieci,
ale nie. Musiałaś się nawinąć tamtego wieczoru, a Czarny Pan musiał TO znaleźć.
Wszystko potoczyłoby się inaczej, inaczej, rozumiesz?! - Ach, inaczej?
Przyznaje się. Wszystko było moją winą, moją bardzo wielką winą. I co ja na to,
kurwa, poradzę? Mam zacząć płakać i ubolewać?
- Nie zależało mu na
mnie, a na fakcie, że ma po swojej stronie, coś tak cennego.
- Kochał cię! Ty nic
nie warta szlamo! - Też go kochałam.
- Nie jestem szlamą, aż
szkoda, nie? - Poderwałam się z miejsca. Krzesło uderzyło o podłogę z hukiem.
Nie jestem szlamą!
- Nie jesteś warta
tego nazwiska, przywilejów, niczego. Bezwartościowa gnida.
- Kiedyś śpiewałeś
inaczej, inaczej, rozumiesz? - Powtórzyłam z równie wielkim oburzeniem udając
go. Chwyciłam różdżkę, która wciąż leżała na stole i teleportowałam się.
Już wiem, co będzie
dalej.
***
Posiadłość była
schludna - odpowiednia jak na początek. Po plecach przebiegał mi dreszcz
podniecenia, choć jazgoty dochodzące z piętra szczerze mnie wkurwiały - a nie
wiele mi brakowała do stanu wrzenia. Byłam pod drażniona, ale przeprowadzka
dobrze mi zrobiła. Przynajmniej zaczyna robić. Cały mój bagaż czekał w holu,
składał się on na jeden, duży, duży, duży, no duży kufer. Wróciłam do Londynu.
Osiedliłam się w posiadłości Zabiniego i główkuję nad planem. Właściciel wciąż
usilnie próbuje obudzić swoją dziewczynę i jeszcze nie zdaje sobie sprawy z
mojego przybycia, ale jestem pewna, że się ucieszy.
Zawsze zadziwiała mnie
ta willa. Była ciepła - dosłownie. Bił od niej taki miły blask, jak z
normalnego domu? Być może, ale to tylko zasługa Zabiniego. Jemu dobrze się
powodziło przez ostatnie dwa lata - doskonale spożytkował ten czas. Niech
korzystanie z niego póki może, niewiele czasu zostało. Weszłam na pierwszy
stopień schodów. Zaskrzypiały, cichutko, mimowolnie się uśmiechnęłam. Pewnym
krokiem wdrapałam się wyżej. Wszystko było urządzone idealnie. Z myślą i
uczuciem, jak na faceta. Perfidny uśmiech wpełzł na moją twarz, gdy zatrzymałam
się przed jedną z sypialni.
- Yuko… Proszę, obudzi
się, obudzi. - Ile w tym bólu, prychnęłam. Żałosne, jak można być tak głupim?
Oparłam się o framugę drzwi.
- Żenada - szepnęłam. Zabini oczywiście mnie nie
usłyszał, był zbyt zajęty szlochaniem nad ciałem Yuko. Jej sine już ciało
leżało sztywno na dwuosobowym łóżku. Pościel była biała. Ściany niebieski, a
meble wykonane z ciemnego, mocnego drewna z pięknymi klamkami. Oblizałam wargi -
ten pokój przypominał ten, który mój ojciec podarował blondynce wraz z jej
przybyciem do rezydencji.
- Zabini, nie będzie
ci przeszkadzał fakt, że się tu wprowadzę? - Rzuciłam mu zimne spojrzenie i
oczekiwałam reakcji, nie do czekałam się jej. Dostrzegłam, że na jego czole
pojawiły się drobinki potu.
– Zabiłaś ją - odezwał
się w końcu. Wzruszyłam ramionami.
- Zabiję za trzy
godziny, jak jej nie odczarujesz - odparłam. Jego twarz (jakby) rozpromieniła
się.
- Co muszę zrobić?!
- Powiedziałam,
odczarować ją. Uda się… albo nie.
***
Wybrałam sobie
sypialnię na poddaszu. Zachwyciły mnie piękne, duże okna - zaczarowane okna.
Takie jak w Hogwarcie - jak w Slytherinie, pokazywały za oknem to, czego
najbardziej się oczekiwało, bądź w gwoli uznania, pogodę towarzyszącą
nastrojowi. Ściany były fioletowe - nie jasne, fiołkowe, a fioletowe - nie
mocne, purpurowe, a fioletowe. Po prostu. W powietrzu unosił się zapach kurzu i
starych książek. Podłoga była wyłożona ciemnymi panelami z drzewa dębowego.
Regały były zapełnione pustymi ramkami - jak się okazało, zdjęcia były schowane
w pokaźnym albumie, który znajdował się w pudle pod komodą. W najbliższym
czasie z pewnością je przejrzę. Na półce nocnej, stałam mała lampka z zabawnym
abażurem. Łóżko było dwuosobowe ze staroświeckim baldachimem, który osobiście
mi się podobał. Pościel była czarna, miękka w dotyku i wykonana z satyny.
Jednym machnięciem rozpakowałam kufer. Wysłałam również patronusa do
właściciela posiadłości, aby zaprosił na kolację mojego byłego.
Odwróciłam się w stronę okien. Na jednej, niemalże pustej ścianie, wisiała rama,
która obramowywała zdjęcie. Dużą kopię oryginału - wiem, bo sama spaliłam ten
oryginał. Obraz przedstawiał mnie, Yuko, Draco oraz Blaise’a. My,
zwyczajni my. Koniec siódmego roku, wrzący upał. Po prostu my. Przeciągnęłam
się niemrawo i podeszłam do danej ściany. Odwróciłam obraz i oparłam go o
komodę.
***
Siedzieliśmy
naprzeciwko siebie w salonie Zabiniego. Wlepiał we mnie bezczelnie swoje szare
spojówki. Z kamienną twarzą, obserwowałam, jak porusza się na fotelu.
Milczeliśmy. Mnie to bawiło - jego niekoniecznie. Przed oczami, wciąż miałam tą
scenę z poranka - odczuwałam żal, gorycz. Zacisnęłam pięści, żeby nie
wybuchnąć. Byłam taka głupia.
Nie mogąc już dłużej
wytrzymać, odezwałam się:
- Wiesz, chce cię mieć
po swojej stronie - na jego twarz w kradł się uśmiech. - Ale nie kogoś więcej,
niż przyjaciela. Nic już nas, chyba, nie łączy, a tak będzie najlepiej dla
mojej przyszłości. Musisz zrozumieć. - Kiwną głową. Wstał i odszedł bez słowa,
ale jako mój sprzymierzeniec. Oboje liczyliśmy na zbyt wiele. To był jeden z
tych ważniejszych rozdziałów z życia - i właśnie napisałam jego zakończenie,
mam nadzieję, że właściwie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz