czwartek, 2 sierpnia 2012

Prolog


Stałam w cieniu schodów. Dyszałam ciężko, oparłam dłonie o kolana. Włosy opadły mi na twarz. Ze spokojem obserwowałam scenę przed sobą. Bezwolne ciało Bellatrix, wydało ostatnie tchnienie. Martwa, opadła na szachownicę kafelek. Z krtani jej oprawcy, wydobył się histeryczny śmiech, zmieszany ze łzami i łkaniem. Molly Weasley, upadła na kolana, dłońmi zakryła paciorkowate oczy, z których wylewały się fale łez. Była tu sama. Członkowie Zakonu, przejmowali pozostałość posiadłości Malfoyów. Mój ojciec walczył o swoje racje. Sama zostałam „wyproszona” z pola walki w dość chamski sposób. Sporo czasu, zajęło mi ponowny powrót na bagniste tereny. Kto by pomyślał -Voldemort troszczy się o własne dziecko. Kochał mnie - wiedziałam o tym na swój własny, pokręcony sposób. Zgubiłam Dracona. Rozdzieliliśmy się, gdy okno w jego pokoju pękło i wleciało przez nie snop światła. Kazał mi uciekać, ale ja ruszyłam na poszukiwanie ojca. A on, tak po prostu użył na mnie świstoklika! Wyszłam  z cienia. Płacząca kobieta, nie dostrzegła mnie. Łuna światła oślepiła mnie w pierwszej chwili.
Wyjęłam z kieszeni różdżkę.                               
- Dziś, wszyscy starają się wybić nawzajem - szepnęłam. Mój głos przeciął powietrze. Oczy mojej ofiary natychmiastowo zostały skierowane na moją sylwetkę. Z mojej broni wydobył się zielony promień. Iskra pozbawiła ją życia. Upadła na ciało Lestrange. Spojrzałam na rozciągającą się krew po posadzce. Schyliłam się i musnęłam ją koniuszkiem palca. Zlizałam krew z palca.
Skrzywiłam się.
- Krew zdrajców jest obrzydliwa, zwłaszcza z dodatkiem czystej - zachichotałam.
***
Wytarłam twarz, strzepałam z dłoni sadzę. Zdenerwowana, podniosłam się. Spojrzałam na kominek, żarzył się w nim ogień. Różano-pomarańczowe jęzory, muskały popiół - pozostałość po drewnianych kłodach. Podeszłam bliżej fotela. Było w nim zanurzone ciało kobiety. Blond włosy, opadały na ramiona gęstymi puklami. Blada twarz, toczyły się po niej perełki - maleńkie łzy. Oddychała ciężko, zanosiła się rykiem. Pięknymi, metalowymi oczami, wpatrywała się w przestrzeń przed sobą. Ścisnęłam jej dłoń swoją - brudną i poranioną. Nie odpowiedziała w żaden sposób na ten gest… Przytuliłam jej wątłe ciało do swojego.
- Cyziu, co się stało? - szepnęłam, czując jej łzy na szyi.
- Nie żyje - odparła. Jej melancholijny głos sprawił, iż moje serce zabiło szybciej. Kochałam tę kobietę jak matkę, a jej syna darzyłam najgorętszym z uczuć.
-Kto nie żyje, Cyziu? - Miałam wrażenie, że obraz przede mną zamazuje się.
- Lucjusz - załkała żałośnie. Wtuliła się we mnie. Kołysałyśmy się dłuższą chwilę, dopóki nie usłyszałam huku, dobiegającego z tyłów posiadłości. Zerwałam się z miejsca. Podciągnęłam Narcyzę na równe nogi.   
- Musisz się ukryć - powiedziałam. Chwyciła mnie za nadgarstek, gdy dostrzegła, że ruszam w dalszą drogę. Spojrzałam w jej oczy, tliła się w niech troska, miłość i nadzieja.
- Znajdź mojego dziecko, proszę. - Bez namysły przytuliłam kobietę po raz ostatni.
- Dobrze, mamusiu…
***
Zbulwersowana, wyciągnęłam z bagna nogę. Siarczyście klnąc, ruszyłam dalej.  Miałam ochotę wyć. Długo i głośno mogłam się przeklinać za głupotę, którą się wykazałam. Biegłam przed siebie, wabił mnie zapach. Charakterystyczny, coś mi przypominał. Był ciepły i słodki. Zmieszana przyśpieszyłam. W oddali widziałam iskry zaklęć. Delikatne linie światła tak oddalone. Poczułam łzy. Pierwszy raz płakałam, po miesiącach goryczy, chamstwa, oburzenia i irytacji,  poczułam smutek. Nieograniczony. Oparła ciało o drzewo. Tępo wpatrywałam się w dumnego Pottera. Ledwo trzymał się na nogach, jednakże nie mógł pohamować zwycięskiego uśmiechu. Wciąż tam patrzałam. W miejsce, gdzie chwilę wcześnie stał mój ojciec. Zaklęcia Avady sprawiło, iż rozpłynął się. Rozmazał jak duch.  Nie postawił nic. Cienia szansy, czy nadziei. Wolnym krokiem, kierowałam się na miejsce Toma. Kiwałam głową, a Złoty Chłopiec uważnie wpatrywał we mnie, te swoje ślepia. Stanęłam naprzeciwko niego. Tam, gdzie odciśnięte były buty ojca.  Ze spokojem widziałam różdżkę, którą celował we mnie chłopak. Nieśpiesznie wyciągnęłam własną. Rozwarłam lekko usta - wypowiedziałam zaklęcie szybciej, niż Potter.  Z mojej nie prysło zielone światło. Z jego owszem. Jaskrawe i rażące, brnęło w moją stronę.
To była czekolada. Ciepła, rozpuszczona, ulatniała zapach - to ona mnie zwabiła.
Ze zdecydowaniem i determinacją, wypowiedział zaklęcie Niewybaczalne.  Nieomylnie trafił w jej pierś. Klatka piersiowa wypełniła się całunem powietrza, aby następnie opaść, zapadając się. Ostatni blask, a światło zniknęło. Opuścił różdżkę. Dyszał ciężko. Spojrzał na jej martwe ciało. Blada i zimna, umorusana błotem, w którym tonęła. W dłoni, wciąż trzymała swoją broń. Wpatrywał się w nią dłuższą chwilę. Odskoczył do tyłu jak oparzony, gdy dostrzegł, że końców patyka zaczyna się żarzyć na różowo. Znieruchomiał. Kolorowe konfetti wzniosło się w górę, aby opaść na jej ciało…
***
Nie zdążył jej pocałować, dotknąć po raz ostatni. Nie powiedział na pożegnanie, kocham cię.  Jedynie musnął palcami jej delikatną skórę i kazał uciekać. Powinien to przewidzieć - determinacja biła z jej oczu. Oczywiste było, że wplątał się w to wszystko! Mógł się chociaż pośpieszyć, ale nie! Zabawa z Wiepszlejem była bardziej zabawna, niż świadomość straty. Dotknął marmurową płytę. Srebrne literki układały się delikatnie w jej imię. Zacisnął pięści.
-Pieprzona sprawiedliwość!
Jesteśmy, jacy jesteśmy - ale na ogół gorsi.

Brak komentarzy: